Od początku
Moja podróż z Benedyktem zaczęła się latem 1998, niespodziewanie, na plaży, gdzieś między Chałupami a Kuźnicą. Nadzy wylegiwaliśmy się z Dorotą na piasku i czytaliśmy książki kupione rano, za kilka złotych, na straganie w Chałupach. Nie przypuszczałem, że wygrzebana spośród masy innych, powrzucanych w drewniane skrzynki, żywcem wzięte z warzywniaka, przebita kurzem, stara książka zawiera przeznaczoną dla mnie historię, i że wpłynie ona na kawałek mojego życia. Było to pierwsze wydanie Polskich podróżników i odkrywców Wacława Słabczyńskiego (PWN 1973). Pierwszy rozdział tej książki, te kilkanaście stron poświęconych wyprawie Benedykta czytałem w kółko, aż do wieczora, nie wiem ile razy, a potem przez następne tygodnie wędrując po Suwalszczyźnie i Podlasiu. Nie mogłem uwierzyć. Kiedy tylko wróciliśmy do domu, szukałem potwierdzenia swojego odkrycia. No i znalazłem - kilka zdań w encyklopedii i w uwagach metodycznych starego podręcznika historii i to wystarczyło. Nabrałem pewności i z entuzjazmem zacząłem opowiadać wszystkim o Benedykcie Polaku.
- Kto? Przed Marco Polo? Polak? Nie dziwiłem się, że większość pierwsze słyszy, bo do niedawna, sam nic o tym nie wiedziałem. Ale niektórzy patrzyli na mnie badawczo, a spotykałem też takich, dla których od razu kwalifikowałem się do natychmiastowego leczenia, jako przypadek chorobliwego owładnięcia bakcylem pierwszorzędności Polski i Polaków w dziejach świata. Jakbym przekonywał, że pierwszym człowiekiem na księżycu był Twardowski, albo (jak w XVII w. niejaki Dębołęcki), że Adam i Ewa w raju mówili po polsku.