Uczestnicy Wyprawy Śladami Benedykta Polaka
Robert Szyjanowski Szczecin.
Muzyk podróżny. Pomysłodawca i organizator I Wyprawy śladami Benedykta Polaka (2004 r.), współorganizator II Wyprawy, a właściwie "ekspedycji" śladami BP z 2007 roku. Od kilkunastu lat zajmuję się badaniem i promowaniem wyprawy pierwszego polskiego podróżnika.
Zbigniew Panek Warszawa.
Fotograf, kolega Jarosława. Jego głównym zadaniem miało być przygotowanie materiału fotograficznego z wyprawy, a okazał się pierwszym jej piewcą.
Zdzisław Antoniewicz Warszawa (ale pochodzi ze Szczecina).
Świetnie zna Azję. Jego Landrover Defender był jednym z 3 samochodów wyprawy. Po rozbiciu samochodu w wypadku drogowym w rosyjskiej Kałmucji wrócił do Polski.
Paweł Kuśmierski Szczecin.
Dla wyprawy kierowca, mechanik, nawigator i ratownik medyczny. Dla siebie: taternik, i podróżnik. Z zamiłowania fotograf i jeździec. Od wielu lat bierze udział w wyprawach i rajdach na terenie Polski i poza nią.
Jarosław Chwiałkowski Warszawa.
Nieprawdopodobnie doświadczony podróżnik, autorytet. W wyprawie odegrał wiele ról.
Dorota Szyjanowska Szczecin.
Żona Roberta - bez niej nie rusza się na krok z domu, gdyby nie ona nie raz zginąłby marnie. Dorota niestety nie mogła wyrwać się na trzy miesiące. Doleciała do Ułan Bator i przez miesiąc podróżowała z nami po Mongolii. Podczas wyprawy spełniała funkcję bufora, dobrego kompana i ostatniego przyczółka rozsądku.
Jan Rogala Warszawa.
Amator grilowanego czosnku, doktor na Wydziale Orientalistyki Uniwersytetu Warszawskiego, mongolista. Janek czekał na nas w Czerwonym Bohaterze, gdzie mieszkają jego teściowie.
Spotkania
Mende - pod nieczynną restauracją Varsovia w Ułan Bator. Pojawił się późno w nocy pod płotem ger-hotelu "U Gany". Krzyczał z całkowicie zaciemnionej uliczki - koledzy, wy z Polski? Nie było nikogo widać, więc odkrzyknęliśmy w ciemność - a ty, kto? - Ja Mirek, Mongoł, chciałbym się z wami napić wódki. Nie mógł dostać się do środka, bo o tej porze nie wpuszczają nikogo z ulicy. Zszedłem do niego, z dwoma piwami a on zaproponował, że pokaże mi nocne życie Ułan Bator. Chwilę się zastanawiałem, bo wiedziałem jak niebezpieczne jest to miasto w nocy, ale Mende przekonał mnie, że nie będzie kłopotów. Mirek przed rokiem wrócił z Polski, studiował w Katowicach, kochał się w jakiejś Marzenie. Do rana obeszliśmy całe UB. Z dwóch miejsc musieliśmy uciekać, odwiedziliśmy kilka posterunków policji, bo Mende chciał żebym poznał jego kolegę, byliśmy też w przeróżnych przybytkach mniejszej i większej rozpusty "Czerwonego bohatera". Widziałem jak mongolscy Policjanci traktują zatrzymanego (komentarz Mende - "nie jest wykluczone, że go zabiją"), nasłuchałem się o tutejszych więzieniach, biedzie i psach, poznałem wielu pijaczków. Wróciłem po 7 rano.
Nikołaj i Walentyna - Jaszałta, Kałmucja, Rosja. Nikołaj ma ksywę "Tapor" - nie przypadkowo. Jest kierowcą Kamaza, na który dźwigiem załadowaliśmy to, co zostało ze Zdzichowego Landrovera. Poradził, żeby w żadnym razie nie zostawiać wraku na milicyjnym placu - zawieziemy samochód na moje podwórko, a wy zamieszkacie u mnie. Chyba niczego nie potrzebowaliśmy wtedy bardziej niż rodzinnej, serdecznej atmosfery, jaką otoczyli nas Kola i jego żona Wala. "Tapor" - po naszemu "Siekiera" pomagał też w załatwieniu niełatwych spraw papierkowych, a robił to w stylu odpowiednim do swojego przezwiska. W życiu nie słyszałem takich wiązanek po rosyjsku. Kolka bezkompromisowo rugał kapitanów, lejtnantów i innych, którzy ociągali się z przystawieniem stempla lub podpisem. Wieczorami piliśmy wódkę, jedliśmy smażone karasie i rozmawiając na chwilę zapominaliśmy o kłopotach.
Żagar - okolice Pospielichy, Rosja. Kiedy już oddaliliśmy się od brzegu jeziora Bałchasz i znów wjechaliśmy do Rosji z wysokiej trawy obrastającej drogę po obu stronach, wyskoczył nieduży facet i dość dramatycznie gestykulując dawał znać żebyśmy się zatrzymali. Najpierw zapytał o wodę. Podaliśmy mu dużą butelkę, a on łapczywie wypił prawie wszystko, ciężko łapiąc powietrze między pociągnięciami. W końcu wyksztusił, że wczoraj skończyło się paliwo. Zabraliśmy go. Jego Ułaz stał kilka kilometrów dalej, wzięliśmy go na hol i według jego wskazówek dociągnęliśmy do nieodległej miejscowości Pospielicha. Miał na imię Żagar, kładł ręce na piersiach i kłaniając się dziękował za pomoc - dziękuję, Pospielicha, tu niedaleko urodził się Michaił Timofiejewicz Kałasznikow, on tu był w zeszłym roku, tu jeszcze stoi dom, w którym się urodził". Ponad trzy miesiące później opowiadałem kolegom , na basenie, o Żagarze i jak przypadkiem trafiliśmy do miejsca urodzenia jednego z najbardziej znanych w świecie Rosjan, kiedy usłyszałem, że Kałasznikow właśnie przyleciał do Londynu, aby rozpocząć kampanię promocyjną nowej wódki nazwanej od jego nazwiska i karabinu. Kałasznikow jest znany wszędzie bez wyjątku, można by cynicznie stwierdzić, że to najlepsza rosyjska - światowa marka. No cóż najnowszego Kałasznikowa z przyjemnością sobie strzelę.
Ich Bat, syn Dżamsure - student na wakacjach w domu. Następnego dnia mieliśmy wyruszyć w dalszą drogę i Dżamsure kazał Ich Batowi zabić dla nas owcę, żebyśmy mieli mięso na drogę. Ich Bat zabrał się do rzeczy klasycznie - po mongolsku. Naciął lekko skórę na piersi owcy, wsunął rękę we wnętrze zwierzęcia, wymacał i zacisnął aortę w okolicy serca, baranek zasnął. Ani kropli krwi, żadnej szamotaniny, zwierzęcej paniki.
Iszanbek - Kazachstan, brzeg jeziora Bałchasz. Piaszczysta plaża Bałchaszu, a na niej 3 jurty. Iszanbek pilnował tu własności swojego brata i najwyraźniej nie lubił Chińczyków bo natrętnie używał przerywnika - "Kitajcy bliadź". Czasem dopowiadał - Daj Chińczykowi gwóźdź, a zrobi z niego co chcesz, nawet rakietę. W jednej z jurt miał skórę z niedźwiedzia i samowar. Poczęstował nas herbatą i czymś do jedzenia. Rozmawialiśmy o kobietach z wstawkami o skur... Chińczykach. Kiedy wyczuł, że zaraz zaczniemy się zbierać w dalszą drogę zaczął prosić żebyśmy jeszcze zostali, że możemy wypłynąć na ryby, albo pójść na polowanie, że za parę dni przyjedzie brat - ... no zostańcie chociaż na tydzień.
Lama - Mongolia środkowa. Musieliśmy dostać się do drogi na północ, ale nie byliśmy pewni czy damy radę przejechać przez przecinającą szlak rzekę. Przypadkiem w guanzie spotkaliśmy tego lamę (mówił po rosyjsku). Narysował mapę. Według niej mieliśmy po czterech godzinach jazdy na północ zobaczyć górę z czterema szczytami i kierując się na nią dojechać do brodu na rzecze. Była góra, dokładnie taka jak ją odmalował lama w moim dzienniku i po 5 godzinach stanęliśmy nad rzeką . Taka mapa wygląda dziś niepoważnie, tak jak mapy średniowieczne, ale razem z opowieścią prowadzi tak samo dobrze jak GPS.
Schodziliśmy z wulkanu Chorgo. Pod szczytem stał jakiś facet trzymający dużą czarną torbę z uszami. Kiedy przechodziłem obok niego uśmiechał się jakby mnie znał. Zapytał po angielsku - Ile masz lat? Odpowiedziałem bez wahania - czterdzieści jeden, a on położył mi rękę na ramieniu i powiedział - wiedziałem, że jesteśmy rówieśnikami. Tak poznałem Jeana, Francuza, który mając 17 lat wyjechał z domu i od 24 lat był w podróży. Zaprzyjaźniliśmy się. Zabraliśmy go i jego przyjaciółkę Monę, Koreankę mieszkającą w Barcelonie i podróżowaliśmy razem przez 2 tygodnie. Przeżyliśmy wspólnie masę fajnych przygód na północy Mongolii.
Dżamsure pędził cagan archi w osobnej jurcie. Mongolska wódka, destylat ze zsiadłego mleka, otrzymywany najprostszą metodą, ma tylko 13 do15 %. Dżamsure napędził tyle archi, że spędziliśmy u niego 2 dni. Drugiego dnia, w sposób zupełnie dla mnie tajemniczy pojawili się sąsiedzi mieszkający ok. 60 km dalej. Nie mam pojęcia skąd wiedzieli, że Dżamsure ma gości. Każdy z nich, a było ich 6, przywiózł 30 litrowy kanister swojej wódki z mleka. Najlepiej o tym opowiedziałaby moja wątroba, albo żebra, które połamał mi jeden z tych facetów, ponad siedemdziesięcioletni staruszek, były reprezentant Mongolii, bokser. W trakcie spożycia wszyscy mierzyliśmy się w zapasach, ot taka forma rozrywki. Zdążyłem już poczuć sympatię do mówiącego po rosyjsku, wysuszonego na wiór dziadziunia, i bałem się, że zrobię mu krzywdę, kiedy zaproponował, żebyśmy wyszli przed jurtę. Naprawdę, nie ma czego komentować, to była, krótka walka. Cierpiałem potem przez dwa tygodnie.